środa, 19 grudnia 2012

Nie rozumiem Świata ... refleksja #003


A może świat nie rozumie mnie?

 
W zagonieniu obowiązkami nie zastanawiamy się nad sensem rzeczy tego świata, czasem potrzebny jest impuls, który nastawi nas do refleksji.

Mój impuls akurat się wydarzył, dziś rano.  Odwożąc dziecko do szkoły jak zwykle musiałem znieść bez pośpieszne wybieranie się do wyjścia 6 latka (zazwyczaj trwa to ok. 20 min podczas których staram się zachować spokój i zimna krew). Kiedy już się uda dojechać pod szkołę zaczyna się problem z zaparkowaniem. Zatem dziś rano podjeżdżam i widzę (yupi), że do samochodu przede mną wsiada opatulona (od ziemi po sam nos) pani, i było by super ale po odpaleniu silnika owej pani coś nie spodobało się w lusterku (a ponieważ tylna szybka cała oblodzona ograniczała widoczność do tyłu) pani zgasiła silnik (a ja stoję w poprzek drogi czekając na miejsce) i dalej wysiada dmuchać na lusterko . Kiedy już zadowolona udała się na miejsce kierowcy i odpaliła silnik (o zgrozo) zaczyna cofać (prosto na mnie) a przed jej samochodem kupa wolnego miejsca do następnego auta.  Nie wiem co pomyślałem ale kiedy już prawie poczułem jak wpada na mój zderzak nie wytrzymałem i strąbiłem opatulonego misia z niewyskrobaną szybą. Samochód pojechał,  ja szczęśliwy po ok. 5 minutach tego cyrku z wsiadaniem, wysiadaniem i cofaniem, wyciągam młodego z auta, ruszam do szkoły, i… . Nie wierze własnym oczom, owy opatulony mis z niewyskrobaną szybą ; ) wraca wysiada i pyta „Co pan taki nerwowy, przecież pana widziałam” – o szesz k-fa mać mnie się spieszy a ona obrażona zwraca mi uwagę żebym nie używał klaksona! Ja pierdziele, pewnie wiecie co sobie pomyślałem, ale obok stał zainteresowany 6-cio latek obserwując jak się zachowam . Ignorując w pośpiechu (nie miałem czasu tłumaczyć na czym polega płynna i bezpieczna jazda samochodem z wyskrobanymi szybami oraz, że innym może się spieszy) misia podziękowałem i pożegnałem się kulturalnie, misio ironicznie pożyczyło mi „ Miłego dnia” a ja się zagotowałem.  
I oto mamy impuls do refleksji pt. „Nie rozumiem świata” w którym nie można albo nie ma się odwagi mówić co się myśli albo czuję, ja od razu przyjmuję postawę zamkniętą. Ośmiela mnie tylko jedna dziedzina moja ukochana od lat fotografia. Tym razem usiłuje poukładać sobie w głowie założenia do projektu fotograficznego, który rozpocznie moja pragmatyczna i systematyczną pracę nad utrwaleniem szeroko pojętego środowiska naturalnego, które mnie otacza. Mojego miasta, jak śpiewa jedna z moich ulubionych (czasem) wokalistek polskich „miasta ze światła poczętego”.

Próbuje sobie ułożyć jak chciałbym zacząć, i do dziś myślałem bardzo jednostronne architektura beż ludzi i bez waloru (znaczy szara bez kontrastu).  Hm, okazuje się, że niestety trzeba sobie postawić pytanie „czy chce aby ktoś to zobaczył i zaakceptował” zarówno ze względów estetycznych jak i merytorycznych (czyli po prostu coś go zainteresowało),  znaczy jakiś akceptowalny punkt widzenia.

I teraz pytanie: mój czy widza?
Co w moim rozumieniu oznacza kompromis pomiędzy tym co widzę i jak to odbieram a tym co chce widzieć widz!

A te dwa punkty widzenia i postrzegania są często różne. Zatem stawiam kolejne pytanie czy to ja nie rozumiem świata czy świat nie rozumie mnie?
Hehe, podobno niektórzy potrzebują braku akceptacji aby (kolejny impuls) wylać na zewnątrz to co w środku siedzi. Ale miło by było aby te zlewki albo wylewki były dobrze odebrane. Tylko co znaczy dobrze odebrane. Czy chce iść z prądem i produkować ładne fotki? Czy faktycznie wylewać własne emocje. Problem polega na tym, że ładne fotki mówią wiele dla mas, które chcą widzieć świat w ładnych obrazach, a te emocjonalne często są czytelne dla autora i małej grupy (jeśli ma szczęście) zebranych wokół niego widzów.

Od długiego czasu nie potrafię określić czy chce ładnie czy emocjonalnie, szukam kolejnego kompromisu, który mnie określi. I właśnie dziś powodowany nieco refleksyjnym nastrojem po poranym impulsie (misia z nieoskrobaną szyba) przy kawie sięgnąłem po album z fotografiami Andre Kertesz’a. I stało się jego fotografie choć nieme, przemówiły do mnie niesamowitą siłą zamkniętą w ułamku sekundy i zmaterializowane na kawałku papieru o magicznych właściwościach.
André Kertesz

Tak to się układa, że nie dalej jak dwa dni temu dyskutowaliśmy w zacnym gronie fotografów nad obiektywizmem fotografii (a właściwie jego brakiem).  Zabrakło mi wtedy argumentu, który dziś po obejrzeniu po raz kolejny fotografii Kertesz’a  nasuwa się sam. Obiektywizm fotografii zależy od osoby fotografującej, i jest sprawą indywidualną. Nie może być obiektywna (specjalizacja) fotografia reklamowa czy mody, możemy mieć również wątpliwości czy obiektywne są reportaże fotografów pracujących dla wydawnictw (bo to wydawca kreuje sposób podania i prawdę zawartą w fotografii) ale mogą być obiektywne fotografie takie jakie robił Kertesz, Brasaii czy Doisneau a z polskich autorów młodzieńcze zdjęcia Beksińskiego czy dorobek fotograficzny Bogdana Dziworskiego i wielu innych. Kiedy postawimy sobie pytanie czemu tak jest, zobaczymy że siła tej fotografii tkwi na podglądaniu nie opisywaniu, nie dokumentowaniu ale podglądaniu. Z ciekawością oglądam te fotografie, które opowiadają historie wyjęte z kontekstu, mogące dziać się w dowolnie zestawionej osi czasu i miejscu. Ich anonimowość (w podpisie zdjęcia znajduje się tylko rok wykonania fotografii) zawarta w braku często jakiś cech miejsca czy czasu pozwala mi na tworzenie własnych komentarzy. Gdy patrzymy na twarze ludzi czy miejsca, na fotografiach które wykonane były np. w latach 1930 i zestawione z fotografią wykonaną w 1977 roku widzimy, że autor pokazuje nam ten sam świat, który jest emocjonalny, w którym jest pewien spokój i relacja między ludźmi, świat dziecięcych zabaw, świat mężczyzny obserwującego życie ulicy z perspektywy stolika barowego zastawionego winem i gazetą, świat emerytek komentujących wydarzenia dnia codziennego. Zdjęcia A.K pozwalają mi również określić w pewien sposób kim jest FOTOGRAF, bo przecież toczy się dyskusja, czy ten który naciska spust migawki to fotograf, fotografik, artysta czy może artysta fotografik. Według mnie 170 lat temu została wynaleziona fotografia zatem ci co naciskają spust migawki to fotografowie ; ) a jeśli ktoś dla lepszego samopoczucia chce być fotografikiem proszę bardzo.
 
Zatem jaką postawę przyjąć? Podglądacza - obserwatora, który nie komentuje a jedynie rejestruje czy bardziej emocjonalną, pełną własnych refleksji.

Myślę, że jednak tę pierwszą ale do tego potrzebna jest też pewna mentalna przemiana, trzeba z dystansem podchodzić do świata ale przede wszystkim do siebie. Do własnych ograniczeń ale i obowiązków, często potrzeb i przede wszystkim widzieć świat z perspektywy człowieka. Czy w moim wypadku to możliwe? Zobaczymy.
Tak wiele pytań i tak wiele do przemyślenia. Ten proces trwa, został brutalnie przerwany przez kilka złych decyzji i pewną środowiskową izolację, straciłem dużo czasu i myślę, że wystarczy.  Ale podobno trzeba postawić kreskę nad przeszłością i  iść do przodu. Dlatego zapominam o tym co mnie ograniczało i zabieram się do pracy.

Mam zamiar poświęcić się na długo pracy nad obserwacją mojego miasta „ze światła poczętego”. I choć trochę mnie zagotowała pani opatulona od ziemi po szyję z niewyskrobaną szybą to jednak jestem jej wdzięczny bo popchnęła mnie do refleksji no i znowu zobaczyłem świat oczami Kertesz’a : )


André Kertesz

środa, 10 października 2012

Czy mam już wszystko? ... refleksja # 002


Wziąłem wolny dzień, ogarnąłem odrobinę mieszkanie obok pachnie świeżo zaparzona kawa (która przyjechała prosto z Monachium ; ) w kuchni bulba eksperyment (coś między leczo, bograczem a ragout warzywnym – chyba za dużo oglądam Jamie Oliviera ; ) z głośników sączy się Angie Stone. A ja mam wreszcie czas wylać z siebie refleksje, które wzbierają we mnie mniej więcej od sierpnia.

Czy mam wszystko? Przewrotne pytanie ale jeśli sięgnąć w przeszłość i moje refleksje na temat wyścigu technologicznego stanie się jasne co mi chodzi po głowie.

Otóż odkąd „zaprzyjaźniłem” się z X 10, oraz odpowiedziałem sobie po raz kolejny na pytanie: co naprawdę kręci mnie w fotografii, mogę powiedzieć  - Tak mam wszystko. To silne wrażenie technologicznej sytości nałożyło się z przemyśleniami na temat H. C. Bressona i jego teorii „decydującego momentu”. Podczas pobytu nad morzem starałem się obalić te teorię (oczywiście we własnym umyśle), co za narcyzm. Miałem wszystko co było mi do szczęścia potrzebne, zataszczyłem ze sobą Graflex’a, Nikona F4, Polaroida 600 i tak na wszelki wypadek małą cyfrówkę Samsunga NV 8.  Jaka to była przyjemność przejść się z Graflex’em na plażę o 5,30 czekając na słońce i patrząc na falujące lub nie morze, ROSKOSZ wiatr w twarz, 10 minut przygotowań sprzętu, obserwacja i strzał (oczywiście w najlepszym momencie). W chwilę potem nad moją głową zaczęły się wesołe harce mew, które trwały może minutę. Oczywiście za nim zdążyłem załadować kasetę i wycelować Graflex’a w niebo wszystko się zakończyło. Może ktoś powie: Graflex nie jest do szybkich strzałów, odpowiem to co robił Weegee?  - i pokornie nadal wyznaje teorię Pana Bressona.
Impossible wykonane podczas spaceru


Skłoniło mnie to do przemyśleń, które znowu przewartościowały moje podejście do narzędzia.  Na ALPA mnie nie stać, ale może przenieść metodę pracy z 4x5” na coś mniejszego, co pozwoli mi na szybkie reakcje i  nieco refleksji. Każdy powinien znaleźć dla siebie odpowiednia metodę pracy oraz narzędzie, które pozwoli mu realizować rozmaite pomysły. Oczywiście dobrze jest przejść przez etap 35mm, 6x6 lub innego średniego formatu, wspaniale było by poznać Polaroida i 4x5’’ aby na końcu dojść do tego co nie uniknione, do cyfry (w różnej postaci).

5,30 rano, Grafleks w oczekiwaniu na włściwy moment
Nosiło mnie strasznie w głowie różne nazwiska dawnych mistrzów przeplatały się z obrazami i technikami w, których wykonywali fotografie. Czas mija a ja stoję w miejscu, cieszę się że poznałem w ostatnim czasie tak wielu mistrzów (poprzez ich prace) oraz różne narzędzia, pod tym względem nie był to czas stracony.

Wracając do początkowej refleksji, 4x5” jest ok, ale w między czasie będąc na wycieczkach rowerowych i pieszych wykonałem kilka zdjęć wspomnianym Samsungiem oraz (może kiedyś było by wstyd się przyznać, ale już nie) telefonem. I okazało się, że można, i że nie boli, i że fajnie i że się podoba. Kurcze i znowu jazda, i mętlik w głowie.
 
HTC
W takim nieco rozchwianym nastroju wróciłem do domu i...

I okazało się, że na rynku technologicznym mała rewolucja, na naszych oczach tworzy się fotograficzna generacja X. A to za sprawą Fuji a ja myślałem, że nic mnie już nie zaskoczy a już na pewno nie Fuji.  A jednak zaczęło się od X 100, potem X 1 PRO a w między czasie X 10 i to właśnie ten aparat zwrócił moją uwagę. Pod wieloma względami jest bardzo interesujący i pozwala mi uwolnić uśpione pokłady kreatywności. A przy tym jego bardzo old school’owy design sprawia, że praca staje się przyjemna. I ja tę przyjemność odkrywam na nowo (również gdy widzę zainteresowanie obserwujących mnie gapiów). Przy tym rzeczony X jest mały, dyskretny, metalowy i uwaga JAPAN ; )

Nie jest moim zamiarem reklamowanie wymienionego koncernu, ale myślę że X zmieni oblicze rynku fotograficznego i wykreuje generację fotografujących tym właśnie sprzętem.

Samotny żagiel - Samsung
 

Zatem ma już czego szukałem ostatnie, hm mogę powiedzieć 3 lata. Mam narzędzie i mam entuzjazm i to mnie buduje. Mam też świadomość, że nic mnie już nie blokuje. No może tylko śmietnik w głowie, sprawy różne doczesne, domowe i te w pracy -  normalka chyba wszyscy to mają. Z tym mam nadzieję uporać się podczas fotografowania. Mam też chwilę psychicznego komfortu aby skupić się na fotografii tej dla mnie ważnej, refleksyjnej, poszukującej i może odrobinę powolnej. Mam ten komfort również dla tego, że mogę rezygnować z fotografowania rzeczy  nieistotnych i tych mało płatnych (na razie nie muszę fotografować za nic),  mogę fotografować z przyjemnością i zamierzam to robić!

wtorek, 26 czerwca 2012

"Zamieniłem życie na fotografie"

Słyszałem o Jerzym Lewczyńskim, coś czytałem, widziałem fotografie w Internecie. Ale zobaczyć je w oryginale i przeczytać w nowej książce o tytule takim jak wystawa "Pamięć obrazu" oznacza poznać i zapamiętać na trwałe.


Z serii "EPEMEROS" ok. 2001r - Polaroid 600

Nie powiem, że ta wystawa zmieniła moje życie, ale na pewno przybliżyła mnie to określenia własnej twórczości. Bo okazuje się, że kręcę się w kółko i zatracam w gonitwie za czymś co robie od dawna! A przecież czytałem "Alchemika" i wiem, że nie trzeba zjechać świata aby odnaleźć siebie, bo na końcu tej drogi stajemy w punkcie wyjścia! I tak jest ze mna, fotografuje, chowam do pudła lub w cyber przestrzeń i zapominam, a potem szukam tego co już zrobiłem. Próbuje wyznaczać sobie nowe kierunki, kupuje nowe zabawki a potem narzekam, że nic nie robie. A wystarczy robić fotografie!!! Znaczy zamiast chować do szafy powiększać i pokazywać, chronić przed zapomnieniem - bo czy nie po to to robimy aby chronić przed zapomnieniem  miejsca, ludzi, przedmioty i chwile.


Z serii "EPEMEROS" ok. 2001r - Polaroid 600


Dobrze, że pojechałem do Krakowa zobaczyć tę wystawę. Przy okazji okazało się jeszcze jedno. Jestem częścią większej zbiorowej świadomości, jestem częścią FOTOGRAFII i ona jest mną!!!!!!!!!! Dawno już przekonałem się, że mam podobne zdjęcia do Tomka Sikory (i powstały one zanim dowiedziałem się, o tym fotografie) dziś wiem, że mam zdjęcia podobne do Lewczyńskiego czy Rodczenki (którego wystawa fotografii, była głównym celem wyprawy).  Nie obrastam w piórka ale zaczynam rozumieć po co i dla czego fotografuje i czym kierują się inni (może nie wszyscy) fotografowie naciskając spust migawki.


Z serii "EPEMEROS" ok. 2000r - Polaroid 600

Na koniec jeszcze jedna refleksja z wystawy Aleksandra Rodczenki, to był wielki odkrywca i eksperymentator. Jeden z przekazów tej wystawy mieści się w haśle „Naszym obowiązkiem jest eksperymentować”, odkrywcze, kolejna prawda objawiona, która podświadomie towarzyszy mi od początku, od pierwszej świadomej decyzji o wykonaniu fotografii. Kiedy ja o tym zapomniałem?

środa, 30 maja 2012

Beksiński - Foto, w Radomiu!!!


W Teatrze Powszechnym w Radomiu, prezentowana jest do 10 czerwca naprawdę doskonała wystawa!
Warto wybrać się aby zobaczyć fotografie Beksińskiego osobiście. Choć może gdyby były to oryginały, doznania były by pełniejsze, ale i tak jest super. Szkoda, że tak Malo nagłośniona wystawa, która moim skromnym zdaniem jest doskonała! I w Radomiu jest wydarzeniem!!!, które mogło by być hitem. Dawno nie widziałem lepszej wystawy w tym mieście.
Beksiński w pierwszym okresie swojej twórczości doskonale czuł fotograficzne medium, jego antyfotografie po mimo tak odległego czasu są nadal bardzo interesujące estetycznie, doskonale zakomponowane (warto podkreślić role człowieka jako elementu kompozycji, który choć często zmarginalizowany jednak cały czas jest w jej centrum).
No i nie można nie zauważyć, że powstała nam w Radomiu nowa galeria, w której fotografia prezentuje się doskonale. Wielkie pochwały dla dyrektora p. Rybki oraz wszystkich, którzy przyczynili się do powstania galerii Mozaika (wolałbym inną nazwę, ale udam że mi nie przeszkadza). ; ))))))


sobota, 10 marca 2012

Na chwilę... (haiku)

faluje trawa
słońce
przebija przez konary
wieje wiatr
świat zatrzymał się
czas stoi?
co chwilę na chwilę.

Znalazłem w pamięci podręcznej, notatke z jesiennej refleksji.
Dzielę się bo wiosna działa na mnie podobnie.

wtorek, 28 lutego 2012

Mistrz Kertesz

Chyba w 1992 zobaczyłem pierwszy raz jego fotografie, zachwyciłem się i skończyło się to zakupem albumu. Potem wracałem do niego co jakiś czas. I kiedy zaczęło się opętanie Polaroidem odkryłem ponownie tym razem inny obszar twórczości Pana Kertesz'a.

Polecam wszystkim tekst, który znalazłem na blogu  Łukasza Kacperczyka - Mono[foto]grafia. To dzięki niemu ostatecznie zdecydowałem się kupić album:


A oto cytowany tekst.


"W kolejnym poście poświęconym polaroidom postanowiłem napisać parę słów o książeczce, którą kupiłem podczas jesienno-zimowego wypadu do Berlina. Mowa o świeżutkim (bo wydanym w listopadzie 2007) albumiku "The Polaroids" André Kertésza. Skąd te zdrobnienia? Co prawda książka ma twardą oprawę (płótno), ale wymiary 152 x 178 mm nie pozwalają traktować jej do końca poważnie. Formatem dostosowała się do wielkości zdjęć zamieszczonych wewnątrz i zreprodukowanych w skali 1:1. A jednak - mimo lekkiej formy i takiej też uroczej zawartości (więcej na ten temat poniżej), jest to świadectwo dźwignięcia się artysty z depresji po śmierci najbliższej osoby. Dokument powrotu do aktywności dzięki pracy zawodowej, dzięki temu, co robił najlepiej - robieniu zdjęć.

Trudne lata

"The Polaroids" otwiera dość długi tekst Roberta Gurba, znawcy wszystkiego związanego z Kertészem, kuratora the Estate of André Kertész. Czytamy nie tylko o kulisach powstania zdjęć zawartych w albumie, ale też po prostu o losach Kertésza. Muszę przyznać, że dla mnie wiele faktów było nie lada niespodzianką. Do niedawna węgierski fotograf kojarzył mi się z mocną pozycją w europejskiej fotografii przedwojennej (ach, ten najsłynniejszy fotograficzny widelec...) i równie mocną pozycją po wojnie w Stanach. Tymczasem Kertész może nie klepał biedy, ale w USA od 1947 roku trzaskał zdjęcia architektury i wnętrz na zlecenie czasopisma "Home & Garden". To średnie zajęcie dla artysty z takim nazwiskiem. Dopiero po 1962 roku wrócił do fotografowania dla siebie, dla sztuki, a sława i uznanie przyszły w 1964 r., kiedy John Szarkowski zorganizował mu wystawę w nowojorskim MoMA. Kertész miał wtedy 70 lat. Przez wszystkie te trudne lata wspierała go żona Elizabeth, partnerka, z którą był (z krótkimi przerwami) niemal 60 lat aż do jej śmierci w 1977 roku.

AK nie mógł się pozbierać po tej stracie, był zgorzkniały, nie potrafił zrozumieć, czemu największa sława i pieniądze przyszły wraz ze śmiercią jego wieloletniej towarzyszki. Fotograf nigdy nie nauczył się biegle mówić językami obcymi - kaleczył zarówno angielski, jak i francuski. To żona była jego łącznikiem ze światem zewnętrznym. Jedynym językiem, który opanował do perfekcji, była fotografia. Ale ta przestała już dawać radość. Przełamał się dopiero kiedy na wystawie jakiejś księgarni zauważył małe, szklane popiersie, które przypomniało mu Elizabeth. Po dłuższym wahaniu kupił je i zabrał do domu. Drugim katalizatorem powrotu do pracy twórczej był prezent od Grahama Nasha - aparat Polaroid SX-70. W natychmiastowej technice Polaroida spodobał mu się nie tyle kolor, co samowystarczalność - ze względów zdrowotnych od 1939 roku AK nie wchodził do ciemni. Teraz rzucił się w wir pracy i zupełnie się zatracił. Znów był fotografem.


Polaroidowy renesans

Kertész zawsze starał się wykorzystać możliwości techniczne medium i sprzętu do maksimum, minimalizując (a raczej - spychając na margines) wady. Nie inaczej wyglądała jego praca z polaroidami. Pogodził się z wąską paletą barw, odrealnionymi przesunięciami kolorów, małym formatem. Fotografował wspomnianą wyżej szklaną rzeźbę w najróżniejszych konfiguracjach (po jakimś czasie dokupił drugą), martwe natury (przydały się lata aranżacji wnętrz w pracy dla "Home & Garden"), miejski krajobraz (z okna swojego nowojorskiego mieszkania), portrety odwiedzających go osób, nawet akty. Powstały w ten sposób piękne, czasem bardzo intymne miniatury. Co prawda idealnymi słowami, które opisują zawartość "The Polaroids", są przymiotniki "śliczne" i "urocze", ale biorąc pod uwagę stan emocjonalny, sytuację i losy autora, można z czystym sumieniem uznać te zdjęcia za szczere. Szczere otwartością kogoś, dla kogo podstawowym językiem komunikacji ze światem jest fotografia, za pomocą której potrafi i chce wyrazić więcej niż słowami.

"The Polaroids" to sentymentalny, nostalgiczny zbiór prac formalnie bardzo ciekawych, treściowo dość jednorodnych. AK tradycyjnie bawi się światłem, budując wokół niego swoje kompozycje. Dla mnie najmocniejsze w tej książce są portrety (znakomite zdjęcie brata AK!) i piękne fotografie kwiatów. Miłośników wcześniejszej twórczości AK na pewno zainteresują liczne reinterpretacje jego najsłynniejszych prac - np. odniesienie do autoportretu z aparatem (s. 85), kolejny widelec (s. 97) czy zdjęcie otwierające książkę z fragmentem znanej fotografii ślubnej AK i Elizabeth. Dużą zaletą jest też fakt, że w większości przypadków mamy tu do czynienia z materiałem wcześniej niepublikowanym. Niestety momentami (przy zdjęciach "żony", czyli szklanego popiersia) robi się nieco zbyt łzawo, ale na szczęście kolejność zdjęć sprawia, że kiedy już jesteśmy na krawędzi, kiedy już mamy się skrzywić, pojawia się coś z zupełnie innej beczki i możemy odetchnąć. Mimo to, jak dla mnie, zdjęć jest po prostu za dużo. Zbyt wiele z nich to kolejne wersje jednego ujęcia. Nietrudno byłoby wybrać zestaw mniej obszerny, ale zdecydowanie ciekawszy. Odchudzenie nie wpłynęłoby negatywnie na dokumentalną wartość "The Polaroids", a znacznie wzmocniłoby ją pod względem fotograficznym.

Najważniejsze jest jednak to, że większość prac zamieszczonych w "The Polaroids" emanuje świeżością, kipi entuzjazmem autora. Aż trudno uwierzyć, że zrobił je osiemdziesięcioletni starzec..."

André Kertész "The Polaroids"
liczba stron: 128
format: 152 x 178 mm
okładka: twarda, z obwolutą




środa, 1 lutego 2012

Odzyskiwanie, niemożliwego do odzyskania

Czyli jak odzyskać negatyw z ładunku Fuji FP - 100 C 45

Tak mi się przypomniało po naładowanej energią rozmowie z Martą S, że kiedyś popełniłem ten eksperyment.

Zobaczcie, dzielnym operatorem był Tomasz "Baldi" Mosionek.

Witkacy

Moja znajomość z Panem Witkacym zaczęła się od malarstwa. Odkrycie jego fotografii jest dla mnie do dziś wielkim wydarzeniem. Jego ekspresja, synteza obrazu, jest rzec może trochę narkotyczna, ale emanująca wielką siłą. Często poruszone, może nieco nieostre fotografie robią wrażenie. Bardzo lubię jego autoportrety – widzę w nich duży dystans do siebie, życia i spraw ; ) ale i portrety przyjaciół i te wykonane z innych pobudek. Lubię pejzaże i lokomotywy. Ta estetyka jest mi bardzo bliska.
Pretekstem do powołania tego tematu stała się wystawa, którą w ubiegłym roku z przyjemnością zobaczyłem oraz katalog, który po niej został a tym samym pozwala mi wrócić we wspomnieniach do fotografii Witkacego oraz innych prezentowanych autorów. Zobaczcie sami.



Więcej na ten temat znajdziecie tu










Tadeusz Langier


Witkiewicz - ojciec



 Zainteresowanych odsyłam na stronę poświęconą Witkacemu http://witkacy.net.pl/